niedziela, 17 sierpnia 2014

CZYŚCIOCHY I BRUDASY

Jeśli brać pod uwagę finansowe koszty utrzymania i funkcjonowania państwowych instytucji, jedną z najdroższych spośród powołanych przez tzw. demokratyczne władze w Polsce, jest Instytut Pamięci Narodowej. Nie mam nic przeciwko jego pionowi czy też pionom zajmującym się badaniem czasu minionego oraz publikowaniem wyników tych prac, z zastrzeżeniem jednak, by parający się tym historycy nie używali w swych analizach ideologicznych kryteriów, bez względu na ich barwę oraz konfigurację.

Jestem natomiast zdecydowanie przeciwny istnieniu w tym organie rozpamiętywania przeszłości, służby dochodzeniowo-śledczej w postaci Biura Lustracyjnego, to co czyni ono bowiem jest antytezą cywilizowanego pojmowania prawa i praworządności. Mam także pewne wątpliwości wobec przedmiotu zainteresowań Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, trzeba by bowiem  sformułować dokładną definicję takiego przestępstwa. W przypadku istnienia skaz na jej precyzyjności w dzisiejszej postaci (a istnieją), uzasadniona jest obawa, że każdy, kto uzna się za ścigacza w tym przedmiocie, będzie posługiwał się własną interpretacją.

Wszelkie natomiast rekordy jurydycznego idiotyzmu bije pojęcie „zbrodni komunistycznej”, wprowadzone ustawą z 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Jest to skrajny przejaw upolityczniania przepisów prawa karnego, polegający na nadaniu czynom w nich przewidzianym postaci kwalifikowanej ze względu na rzekomy związek z potępianą ideologią.

Szkoda natomiast słów i zachodu by omawiać kwestię trafności określania PRL mianem państwa "komunistycznego", bo przymiotnikiem tym, mającym charakteryzować ustrój gospodarczy i społeczno-polityczny, posługują się Polacy w bardzo szerokim zakresie - od ulicznego żula poczynając, na profesorze wyższej uczelni kończąc, nie próbując nawet skonfrontować definicji tym mianem określonego systemu z rzeczywistością. No, ale dzisiejsze państwo polskie nazywane jest demokratycznym, czyli rządzonym przez lud, co ma tyle samo wspólnego z prawdą, ile „komunistyczność” z  PRL.

W felietonie z ostatniego numeru POLITYKI Daniel Passent przytacza fragment wywiadu zamieszczonego w RZECZPOSPOLITEJ z 3 sierpnia b.r., w którym  historyczny detektyw z IPN (nazwiska z litości nie przytoczę) kompromituje się wspominając o jakichś strzępach agenturalnej przeszłości felietonisty tygodnika, które jednak, jako strzępy, nie uprawniają go do rzucania oskarżeń. Twierdzę z całym przekonaniem, że ten i podobne wygłupy śledczych amatorów z IPN w pełni usprawiedliwiają przypadki niszczenia akt tajnych współpracowników, czego mieli się dopuszczać funkcjonariusze SB. I pozostaje żałować, że były to tylko przypadki.

Dobro i zło

W trakcie 28 lat pracy w Służbie Bezpieczeństwa, gdy przez kilkanaście tych lat miałem w tzw. operacyjnym nadzorze różne środowiska polskich dziennikarzy, nie zdarzyło mi się pozyskać spośród nich żadnego tzw. tajnego współpracownika. Przyznam, że obowiązywało wówczas trochę bezsensowne kryterium oceny zdolności i aktywności funkcjonariusza eksponujące liczbę pozyskanych do współpracy osobowych źródeł informacji tej właśnie kategorii, lecz nie była to metoda uniwersalna i jedyna. Wykorzystując tytuł do nawiązania kontaktów z ludźmi tej profesji, jaki dawała legitymacja służbowa, zawierałem z wybranymi spośród nich, wytypowanymi na podstawie analizy potrzeb wynikających z tematyki mych służbowych zainteresowań, wstępne kontakty, a później nadawałem im charakter na poły prywatnych. Spotykaliśmy się przy różnych okazjach, nierzadko w kilkuosobowym gronie przy wódce i gadaliśmy o tym co się w kraju dzieje. Moją sprawą było rozmową pokierować tak, by uzyskać potrzebne mi informacje. Dziennikarze są (a przynajmniej w tamtym czasie byli) ludźmi o rozległej wiedzy, kontaktowymi, rozmowy z nimi były sympatyczne i potoczyste, po co mi więc było skłaniać niektórych spośród nich do przykrego na ogół, formalnego zobowiązywania się do współpracy z tajną służbą ? Czy któryś z ipeenowskich ścigaczy spróbuje dzisiaj ustalić listę mych nieformalnych, nieomal prywatnych kontaktów z ludźmi tej profesji ?

A później, gdy awansowałem w służbowej hierarchii i zostałem przeniesiony do Olsztyna, choć nie musiałem, także nawiązywałem kontakty z ludźmi mediów i wielu innych dziedzin. Ot, potrzeba wynikła także z nawyku ! Zdarzało mi się niekiedy uzyskiwać od nich przydatne w pracy operacyjnej informacje, dokumentować je, lecz nie musiałem tej dokumentacji formalnie rejestrować w archiwach. Wypełniały one sporą część objętości pancernej szafy znajdującej się w mym gabinecie. I gdy podjęto decyzję o likwidacji Służby Bezpieczeństwa, wszystkie te dokumenty osobiście spaliłem w kotłowni Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Olsztynie (tak pod koniec istnienia PRL zwała się Komenda Wojewódzka MO, w której skład wchodziła także Służba Bezpieczeństwa). Dlaczego paliłem ?  Być może sprawiła to „iskra boża”, która pozwoliła przewidzieć powołanie w nowej Polsce tzw. pionu śledczego IPN, by ścigał i piętnował wszelkie kontakty z SB.

Czytam w WYSOKICH OBCASACH (dodatek do sobotniej GAZETY WYBORCZEJ) wywiad z jedną z poznańskich aktorek. W pewnym momencie pada pytanie, w którym zawarta jest ciekawa informacja: W ubiegłym roku przyszedł do pani dziennikarz z „Głosu Wielkopolskiego”, wyłożył papiery z IPN i powiedział: „Pani ojciec był w UB, wyciągnął z celi osadzonych po wojnie Niemców i zakatował wspólnie z kolegami (…). Jakim trzeba być skurwysynem, by córce przekazać taką informację o ojcu. Lecz jest to jedna strona zagadnienia. Bo druga daje się sformułować w podobnym duchu i tonie. lecz pod innym adresem: jak głupim trzeba być skurwysynem, by zezwolić na udostępnianie takich materiałów lada komu !

Politycy PO, PiS oraz większości innych politycznych ugrupowań z przeszłości oraz istniejących obecnie, czerpią spory fragment racji swego bytu  z piętnowania PRL i jej organów. Daleki jestem od idealizowania Polski Ludowej, w której wzrastałem, kształtowałem się, a później służyłem jej z całym przekonaniem. Nie ma idealnych ustrojów społecznych i nikt nie przewidzi dzisiaj jakie nieprawidłowości, a wręcz świństwa, zostaną w przyszłości wyciągnięte z tajnych i poufnych kont dzisiejszej III RP oraz jej służb. Nigdy jednak nie powinny one służyć prywatnym rozrachunkom między zwolennikami oraz przeciwnikami politycznych systemów. Od orzekania o prawnych aspektach działań są niezawisłe sądy, bo jeśli uprawnienia w tym przedmiocie przyznane zostaną byle komu, wynikać z tego będą dramatyczne często skutki,  z czym mamy nierzadko do czynienia dzisiaj, gdy moralne czyściochy ukąpane w przeczystej krynicy demokracji, ukazują brudy wybranych fragmentów przeszłości i żyjących wtedy ludzi. 

sobota, 9 sierpnia 2014

SĘDZIOKACI Z WŁASNEGO NADANIA

Łatwość wszelkich uogólnień odnoszących się do naszej przeszłości i dnia dzisiejszego, oznacza zwykle brak elementarnej historycznej wiedzy i nierzadko jest zachętą do mniej lub bardziej podłych dokonań. Jest to szczególnie widoczne w traktowaniu 45-lecia PRL oraz różnych instytucji tego państwa. Od ćwierćwiecza na pohyblu skonstruowanym przez rozmaitych historyków in spe oraz innych oceniaczy tamtej rzeczywistości według wymyślonych przez siebie kryteriów, wisi Służba Bezpieczeństwa wraz z wszelkimi poprzedzającymi ją formacjami. Osobliwi to skazańcy. Powieszeni przed ćwierćwieczem, od dawna są martwi, wciąż  jednak pojawia się jakiś przez siebie powołany sędzia i kat w jednej osobie, by znów deliberować o winach i wykonać orzeczoną, jak zwykle najwyższą, karę. Ostatnio do grona tych sędziokatów dołączył dziennikarz i publicysta prasowy, zapowiadający poświęcenie się teraz wyłącznie twórczości książkowej, Igor Janke. Przed kilkoma dniami dał znać o swym istnieniu wywiadem, który dla Wirtualnej Polski przeprowadziła z nim urocza i młodziutka, a więc do uprawiania politycznej publicystki jeszcze niedojrzała, Joanna Stanisławska. Okazją do interview była książka Jankego  pt.TWIERDZA SOLIDARNOŚĆ - PODZIEMNA ARMIA.

Jedną z najbardziej lansowanych w polskiej mitologii narodowej legend, jest Powstanie Warszawskie. Nigdy nie kryłem swego poglądu, że wydanie rozkazu dla tego zrywu było  potworną zbrodnią, której koszt to 200 tys. ludzkich istnień oraz ruina wielkiego miasta. Rozkaz ten trafił na podatny grunt, większość powstańców stanowili bowiem ludzie młodzi, nierzadko nieletni, o bliskiej zeru wiedzy historycznej. Jej szczątki oparte były głównie na rozpowszechnianych od lat  obrazach walk o narodowe cele bez żadnej kalkulacji kosztów. Powstanie Warszawskie kontynuowało tradycję wielkich zrywów narodowych, nawiązując w szczególności do najgłupszego z nich, czyli  Powstania Styczniowego, które przyniosło bezprecedensowe straty, w najmniejszym stopniu nie spełniając pokładanych w nim nadziei.

Nic prostszego jak idiotycznymi treściami wypełnić pojęcie patriotyzmu, tworząc z jego pomocą romantyczne wizje, na które podatni będą w szczególności ludzie młodzi, spragnieni uczestnictwa w  bohaterskich czynach. W kilkadziesiąt lat po Powstaniu Warszawskim, w podobny sposób tę naturalną skłonność młodego wieku cynicznie wykorzystał Kornel Morawiecki – pracownik naukowy Instytutu Fizyki Politechniki Wrocławskiej, tworząc w 1982 r. tzw.”Solidarność Walczącą” i adresując ją głównie do młodzieży. "Solidarność Walcząca” była jedyną organizacją, która oczekiwała, że będziesz gotowy zginąć, jeśli będzie taka potrzeba. Jak w AK. Traktowałem tę przysięgę śmiertelnie poważnie. Czułem się żołnierzem. Byłem gotów zginąć. I byłem w stanie zabić innego człowieka – cytuje w swej książce Igor Janke słowa jednego z członków tego zbrojnego ramienia „Solidarności”. 

Wyobraźnię tzw. polskich patriotów najsilniej poruszają opisy doznawanych cierpień w imię wielkich lub choćby dających się nazwać wielkimi narodowych celów. Tradycyjny polski patriotyzm nierozerwalnie jest sprzęgnięty z katolicką odmianą chrześcijaństwa (Bóg, Honor, Ojczyzna !), a stanowi ona, jak cała ta religia, jedną wielką narrację nadziei, których warunkiem spełnienia jest wszakże dźwiganie przeznaczonego każdemu krzyża. Im większe cele stawiamy sobie w życiu, tym cięższy i trudniejszy do niesienia jest ów krzyż.

Dostawcą tej konstrukcji dla bojowników dowodzonych przez Morawieckiego była zdaniem "historyków" pokroju Jankego, Służba Bezpieczeństwa PRL.Ci młodzi chłopcy, którzy w połowie lat 80. tak ostro występowali przeciwko komunie, działali w zupełnie innych warunkach. Wiedzieli, że w "Wujku" strzelano do robotników, znane były przypadki niezwykle okrutnych działań SB - w Wałbrzychu podłączano jądra działaczy opozycji do prądu, w 1984 r. zamordowany został ksiądz Jerzy Popiełuszko. Nie mogli dłużej godzić się na tak brutalną tyranię. Liczyli się z najgorszym scenariuszem, nie wykluczali, że za to, co robią może ich spotkać śmierć – maluje w wywiadzie obraz tego narzędzia męki Igor Janke. Wydarzenia te, jego zdaniem, legły u podstaw tworzenia "Solidarności Walczącej".

Coś jednak w narodowo i powstańczo nieskazitelnym  żywocie Morawieckiego musiało być nie tak, bo nie wpięto mu w klapę Orderu Orła Białego. I da się jeszcze pojąć dlaczego nie uczynił tego niedarzony sympatią przez prawicowe kręgi prezydent Bronisław Komorowski, lecz podobnie postąpił wcześniej Lech Kaczyński. W 2007 roku Morawiecki odmówił przyjęcia odznaczenia z jego rąk, bo nie był to Order Orła Białego, lecz tylko Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski. Do Morawieckiego przyczepił się o coś także polski elektorat, dając temu wyraz w prezydenckich wyborach, w których z chęcią kilkakrotnie startował. W ostatnich, w czerwcu 2010 roku, otrzymał żałosne poparcie w postaci 0,13% głosów ważnych.

Jednak Janke nie zajmuje się historycznymi niuansami. W omawianym wywiadzie, a zapewne  także w będącej jego przedmiotem książce, malując potworny obraz  SB PRL, niemal nigdzie nie posługuje się konkretem. Osądzone i ukarane w latach 80. zabójstwo Popiełuszki wciąż służy ukazywaniu potworności jej działań, a czyny popełnione przez ówczesną milicję albo służbę więzienną, w mniejszym stopniu obciążają te formacje, niż np. oficerów wywiadu albo kontrwywiadu, w ich służbowych legitymacjach znajdowała się bowiem informacja: "jest funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa". A tylko ta służba, według poglądu lansowanego przez sędziokata Jankego, może być i jest sprawcą wszelkiego zła tamtych czasów. 

Mam serdecznie dość prostackich głupot wypisywanych i wygadywanych przez „historyków” formatu Jankego. Nie, nie dlatego, że czytać to trudno, bo nie muszę przecież brać do ręki ich dzieł. Lecz marniejący w społeczeństwie poziom historycznej wiedzy i wszechogarniająca propaganda, podsuwająca niewybrednemu odbiorcy głupawy model patriotyzmu sprawiają, że w oczach wielu tak ukształtowanych patriotów staję się zbrodniarzem winnym największych nieszczęść narodu. Mimo, że żaden sąd, prokurator ani nawet funkcjonariusz IPN nie sformułowali wobec mnie najmniejszych zarzutów. Automatycznie jednak jestem oskarżony, bo należę do obwinianej za zbrodnicze czyny zbiorowości. Czy „historyk” i „humanista”  Igor Janke słyszał o znanej od starożytności normie zakazującej odpowiedzialności zbiorowej, co oznacza zarazem nakaz indywidualizacji winy i kary ? Z jakiej racji, do cholery, lada kto może wytykać mnie paluchem, dlatego tylko, że pozwalają mu na to wielkie luki w jego wiedzy, a co ważniejsze, jest to zgodne z politycznym interesem ludzi władzy III RP, bo w ich kalkulacjach rozrachunki z przeszłością stanowią główny komponent mandatu upoważniającego do jej sprawowania ! 

SzlagaPaskudnePocztowki_stocznia[1]            Jeden z symboli dorobku także SOLIDARNOŚCI WALCZĄCEJ
 


Dziś bardzo często, jak czytam teksty niektórych ludzi, można powiedzieć, że nam się scyzoryk w kieszeni otwiera. Ale to są dobrzy Polacy i trzeba wierzyć, że będą dobrzy - mówił  w grudniu 2012 roku w trakcie debaty zorganizowanej przez "Towarzystwo Dziennikarskie" Adam Michnik. W najmniejszej mierze nie podzielam tego poglądu. Jest to jedna z ofert sposobu pełnego odcięcia się od dorobku powojennej Polski, motywowana coraz bardziej obłędnym i niekiedy wręcz już śmiesznym antykomunizmem. Odcięciu temu ma służyć pojęcie „dobrego Polaka”, bo z potępianym systemem identyfikować się może wyłącznie "zły Polak" czyli komuch Czy Adam Michnik zapomniał, że spore są kręgi ludzi w kraju, które odmawiają przymiotu dobra jego polskości ?

Pamiętam ostatnie miesiące swej pracy w Służbie Bezpieczeństwa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Olsztynie. Miałem wielu znajomych wśród dziennikarzy partyjnego wówczas dziennika, jakim była „Gazeta Olsztyńska”. Zaczynało się właśnie jego odpartyjnianie i wymiana kadry. Miejsca starych (stażem), doświadczonych dziennikarzy zaczynali zajmować nuworysze po doraźnie zorganizowanych, kilkumiesięcznych ledwie, tzw. dziennikarskich kursach. Podobnie było  w innych rejonach kraju. Zwykle nieźle opłacani, nierzadko uprawiający tę profesję dla zaspokojenia swej próżności dziennikarze nowego zaciągu, zawsze byli użytecznym narzędziem w rękach wszelkiej władzy. W latach 80. i 90. stanowili znakomity instrument ustrojowej rewolty, którą, by nie drażnić społeczeństwa, nazwano upowszechnionym przez media i fałszującym rzeczywistość pojęciem „transformacji”. Również dzięki takim jak oni, główne hasło „Solidarności” z czasów jej narodzin i niemowlęctwa - ”socjalizm tak, wypaczenia nie”, w niespełna dziesięć lat później zostało nagle i bez oporu zastąpione rzuconym w połowie XIX wieku przez francuskiego polityka Francoisa Guizota  sloganem „bogaćcie się”, który, choć zdarty ponad półtorawiekową eksploatacją, wciąż pobudza ludzką wyobraźnię.

Dziennikarze w początkach PRL pełnili rolę podobną tej, którą uprawiali absolwenci krótkich kursów w GAZECIE OLSZTYŃSKIEJ anno Domini  1990, profesja ta bowiem jest jednym z instrumentów państwowej propagandy. Lecz w tymże PRL na przestrzeni ćwierćwiecza można było obserwować postępujący proces dojrzewania większości z nich i przechodzenia ze służenia państwu, na służbę społeczeństwu. Obecnie proces ów prawie zanika, bo rolę uniwersalnego idola pełni teraz pieniądz i wszelka inna korzyść własna.

Igor Janke jako dziennikarz i publicysta jest w pełnym tego słowa znaczeniu dziecięciem medialnej kultury III RP, nie bez wpływów IV jej mutacji. Po ukończeniu Wydziału Wiedzy o Teatrze  Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, gdzie rozdziewiczył się politycznie zakładając koło tzw. Niezależnego Zrzeszenia Studentów, w 1989 r., rozpoczął dziennikarską przygodę w reaktywowanym tygodniku PO PROSTU. A później już poleciało ptakiem i w kilkunastu papierowych oraz elektronicznych mediach różne pełnił funkcje z kierowaniem POLSKĄ AGENCJĄ PRASOWĄ włącznie. Ostatnio był publicystą w tygodniku UWAŻAM  RZE, z którego odszedł na znak jakiegoś protestu w listopadzie 2012 r. i w grudniu tegoż roku, już jako formalnie bezrobotny, wziął udział we wspomnianej debacie zorganizowanej przez "Towarzystwo Dziennikarskie”. Wypowiedział wtedy wieszcze słowa:Śmierć dziennikarstwa właśnie następuje. Nie oglądam już telewizji. Tam poziom dziennikarstwa jest dramatycznie zły. […] Stan rzeczy gdy do studia przychodzą dwa koguty i się naparzają wystarcza i zadowala polityków i właścicieli mediów. To się świetnie sprzedaje i jest tanie. Poważnym dziennikarstwem już nikt nie jest zainteresowany i nie da się go odtworzyć.

Po raz pierwszy w całej rozciągłości podzielam pogląd tego b. dziennikarza i publicysty. Skoro więc nabył dobrego nawyku realistycznej oceny rzeczywistości, miast wypisywać i wygadywać bzdury o Służbie Bezpieczeństwa PRL, niechaj spróbuje oceny, upubliczniając ją także, własnego wkładu w doprowadzenie do agonii polskiego dziennikarstwa. Toż jego wywiad oczywiście, a książka zapewne także, są okrutnymi narzędziami bolesnego uśmiercania tej profesji. Lecz naśladując upowszechniony przez prof. Chazana wzór, Igor Janke potrzebuje mikroskopu by dostrzec własne winy, każda cudza natomiast ma w jego oczach wielkość Tarpejskiej Skały.  

niedziela, 3 sierpnia 2014

MOŻLIWE TAJNIKI BOŻEGO TWORZENIA

Według słownika PWN sezon ogórkowy to okres zastoju w życiu kulturalnym. Jest to nieprecyzyjna definicja , bo pojęcie kultury, a zatem także życia kulturalnego, jest bardzo wieloznaczne. Mamy oto, z grubsza rzecz biorąc, kulturę materialną oraz duchową – w tym kulturę języka czy polityczną, a także wiele innych jej dziedzin. Obejmuje więc pojęcie kultury całokształt życia człowieka. I co, letnimi miesiącami w dziedzinie kultury duchowej nic się nie dzieje ? Weźmy choćby obszar kultury języka. Toż podsłuchiwani, gdy zaczęło się lato, ministrowie rządu premiera Tuska, wręcz dokonali tutaj rewolucji.

Wcześniej, podobne używanym przez nich wyrażenia, nazywano grubiaństwem i posługiwanie się nimi, zwłaszcza publicznie, wybaczano warstwom plebejskim. Ministrowie podsłuchani w knajpce Sowa & Przyjaciele sprawili, że pojawiła się w języku nowa jakość – dawno w nim obecna, lecz w podziemiu niejako, półlegalnie, co najwyżej na marginesach.

Jedna z mych ulubionych publicystek – Ewa Wilk pisze na ten temat w POLITYCE *): To nie jest tak, że wulgaryzacja i prymitywizacja języka zaczęła się teraz. Ona trwa od dawna. Przekroczono tylko kolejną granicę - wciągnięto społeczeństwo  na siłę na tabloidową, prostacką stronę. Kiedy kilka lat temu zadano Polakom pytanie sondażowe, co ich najbardziej drażni w polszczyźnie, 86 proc. wskazało na wulgaryzmy, 51 proc. na masowe  zapożyczenia z języków obcych, 24 proc. na zbyt wiele słów „mądrych”. Dziś pewnie te proporcje byłyby już inne.

Symbolicznego wręcz znaczenia nabiera fakt, że we wkraczającej już do legendy podsłuchanej w knajpce Sowa & Przyjaciele    konwersacji uczestniczył prawnuk Henryka Sienkiewicza - pisarza, który przed laty także miał ogromny wpływ na kształtowanie polszczyzny.


woodstock 5

Czy proces ten należy postrzegać w sferze pejoratywnie określanej wulgaryzacją i prymitywizacją ? Nie jestem pewien. W czasach mej młodości (lata 50. i 60. minionego wieku) tatuaż kojarzył się wyłącznie ze światkiem przestępczym, a wydziargane na ciele oznaki wojskowych stopni oficerskich, sygnalizowały liczbę lat spędzonych za kratami i zajmowaną w tym światku pozycje. Dzisiaj jest to nieomal dziedzina sztuki i  nie brakuje ludzi chcących uchodzić za artystycznie wrażliwych, którzy obrazkami w sinej lub bordowej tonacji (innych barw nie spotkałem) mają zapaskudzone całe niemal ciało, z gębami niekiedy włącznie. Czy to znaczy, że świat zmierza ku przepaści a człowiek coraz łacniej ulega złu ?A czym jest zło ? Czy istnieje w pełni obiektywna definicja tej przypadłości ?

woodstock2

Jeszcze do niedawna sezon ogórkowy kojarzył się z okresem letnim, wakacjami młodzieży i urlopami dorosłych. Nadszedł kres dla tego skojarzenia. Aktywność korzystających w upalne miesiące lata z urlopów i wakacji zmienia tylko obszar, na którym przejawia swą postać. Wielu młodych ludzi udaje się na przykład na „Przystanek Woodstock”, będący festiwalem muzycznym, organizowanym przez fundację o nazwie Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy  i wykonuje tam czynności, które jeszcze ćwierć wieku temu kojarzyły się wyłącznie z psychiczną chorobą bądź świadomym robieniem z siebie idioty. Jedną z nich jest kąpiel w błocie uprawiana stadnie i służąca odprężeniu osobnikom płci obojga o współczesnej umysłowości. Czy jednak te błotne ablucje rzeczywiście powinny nasuwać tak podłe asocjacje ? Bynajmniej. Toż Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zbiera środki na niezwykle szlachetne i przydatne ludziom cele, a że zbiórka ta popularyzowana jest także z wykorzystaniem błota… Cel uświęca środki ! Kiedyś, za PRL, władza organizowała międzynarodowe i krajowe festiwale młodzieży i studentów i nie do pomyślenia było, by któryś z uczestników tych imprez pomyślał choćby o błotnej kąpieli wykonywanej publicznie. Osoby nieprzychylne PRL-owi powiedzą oczywiście, że był to przejaw i skutek zamordyzmu, który ograniczał twórczą fantazje młodzieży. Inni z kolei mieć to będą za prawidłowe funkcjonowanie władzy, która nie powinna dopuszczać do plenienia się wszelakiej głupoty. I bądź tu mądry! Zupełnie tak samo, jak z tatuażem: jednym kojarzy się z kazamatami, innym z wolnością sztuki.

woodstock3-2011

Skoro znaleźliśmy się już w Kostrzyniu nad Odrą – miasteczku położonym w zachodniej części lubuskiego województwa, w gorzowskim powiecie, gdzie od 2004 roku odbywa się największy, jak powiadają znawcy, festiwal muzyki rockowej o nazwie Przystanek Woodstock, niepodobna nie poruszyć religijnego aspektu tej imprezy. Wyższego szczebla funkcjonariusze katolickiego Kościoła w Polsce zorientowali się zapewne, że w tym wielkim corocznym zgromadzeniu głupoli, nie zabraknie takich, którym na obrzeżach świadomości pojawi się refleksja o rzeczywistym charakterze pobytu w tej błotnej Mekce. Z ich polecenia zatem zaczęli na Przystanku Woodstock bywać funkcjonariusze niższego szczebla duchownej hierarchii, by nieść religijne pocieszenie zbłąkanym w błocie owieczkom. Ostatnio pojawił się tam silnie zagubiony, aczkolwiek na innym zgoła polu, ks. Wojciech Lemański. Kontynuując swe nawyki i coraz głębiej pogrążając się w otchłaniach grzechu, powiedział do woodstockowej publiczności: Przemiany w Kościele zależą od was. To wy w najbliższych latach kształtować będziecie jego oblicze. W rodzinie bywa różnie, ale nie przestaje się w niej być. Wy wniesiecie energię i nową jakość. Biskupi się nie zmienią. Powiem brzydko. Muszą wymrzeć. I choć  chrześcijańska religia potępia samobójstwo, trudno nie przyrównać wypowiedzi ks. Lemańskiego do założenia sobie stryczka na szyję. Uczynił to sam i jego przełożony dokona tylko banalnej formalności wytrącenia mu stołka spod stóp.

Rozpocz¹³ siê Przystanek Jezus

Wojciech Lemański przejął się zapewne nowymi trendami, które w Kościele katolickim zapoczątkował papież Franciszek. Oczywiście nie ma mowy o tym, by Watykan poparł poglądy Lemańskiego, lecz trudno nie zauważyć, że coraz wyraźniej rysuje się linia podziału wśród funkcjonariuszy tej instytucji. Bo Lemański sygnalizuje wprawdzie nowe trendy, lecz obok tego, zwłaszcza wśród polskich katolików, prym wiedzie orientacja zachowawcza, którą personifikuje postać świecka, lecz bardzo pobożna. Mam mianowicie na myśli prof. Bogdana Chazana.

Nie jestem entuzjastą miejsca i sposobu wyjawienia przekonań przez ks. Lemańskiego, bo tzw. Przystanek Woodstook mam za żałosną imprezę przeznaczoną dla ludzi o nieco obolałej od wolności i demokracji osobowości, fakt jednak jest faktem: w katolickim Kościele coraz wyraźniej rysuje się podział i używając do analizy rzeczywistości rozumu, a nie religijnych nakazów, trudno nie opowiedzieć się po stronie heroldów Nowinki.

Gdy obserwuje się to, co wyczynia prof. Chazan i jego zwolennicy, gdy poznaje się poglądy hierarchów katolickiego Kościoła w Polsce, które znamionują zatrzymanie się w przedwiekowej mentalności i myśleniu, aż trudno oprzeć się dość fundamentalnej wątpliwości: jeśli Bóg rzeczywiście istnieje i, jak głosi religia, jest istotą nadprzyrodzoną, wszechmocną i wszechwiedzącą, jak to się zatem stało, że dobrał sobie do pomocy sługi w rodzaju przełożonych ks. Lemańskiego czy duchownych, wraz z tabunami dewocji, wspierających Chazana ?

woodstock5

Czyżby Najwyższy nie zorientował się w mentalnych powikłaniach tych, którzy głoszą się być wykonawcami jego woli ? Jedno więc z dwóch: albo istnieje On rzeczywiście i jest istotą ponadprzeciętną, która wie wszystko oraz wszystko może, lecz z tylko sobie znanych powodów nie przejawia większej aktywności, albo go nie ma i tylko spora rzesza ludzi zwących się jego reprezentantami na ziemskim padole, ma się za takowych dla swoich tylko korzyści i zmierza do ich osiągania bez zbędnego przebierania w środkach i metodach.

A może jest tak, że stworzył Bóg Ziemię, ulepił ze znalezionej na niej gliny człowieka płci męskiej i jedno z jego żeber przeistoczył w wymyśloną dla niego partnerkę, żeby się chłopu nie nudziło i żeby miał jak zapoczątkować zaludnianie nowo powstałej planety. Bo są dwie wersje Księgi Rodzaju: jedna z nich kończy dzieło stworzenia na dniu szóstym, druga natomiast informuje o dniu siódmym, jako tym, który zakończył to bezprecedensowe dokonanie. I kto wie czy kiedy po sześciu   dniach trudu, przysnął był Bóg umęczon stwarzaniem życia i człowieka, nie pojawił się Szatan, nie powołał skrycie do istnienia formacji mieniącej się bożymi sługami i dopiero po wiekach Siła Wyższa jęła zsyłać na ziemski padół duchownych podobnych papieżowi Franciszkowi czy ks. Lemańskiemu, by jęli wyjaśniać jak było naprawdę ?


To oczywiście tylko  hipotezy, bo ja niczego nie twierdzę, zwłaszcza w przedmiocie religii, jestem bowiem agnostykiem i mało mnie ta dziedzina interesuje. Poświęcam jej swą uwagę o tyle tylko, o ile jej funkcjonariusze próbują regulować zasady społecznego życia, w którym rad nie rad też uczestniczę. Jest oto niedziela - dzień siódmy, który boscy biografowie zwą dniem wypoczynku, relaksuję się więc odprężony, a nie znosząc bezczynności myślę sobie o tym, co na Przystanku Woodstock powiedział ks. Lemański i czy nie powołał go Bóg, by ujawnił prawdę o genezie stanu duchownego.

______

*) Ewa Wilk, „Wolność grubego słowa, POLITYKA, NR 27(2965), 2.07 – 8.07.2014.

piątek, 1 sierpnia 2014

W HOŁDZIE POLEGŁYM I NIEWINNYM OFIAROM

 

 

                                          Motto:

                                                                  Stolica pomimo bezprzykładnego w

                                                  historii bohaterstwa z góry skazana

                                                  jest na zagładę. Wywołanie powstania

                                                  uważamy za ciężką zbrodnię i pytamy się,

                                                  kto ponosi za to odpowiedzialność.

                                                                      Władysław ANDERS – 

                                                                               generał broni Wojska Polskiego,                                                                                                       Naczelny Wódz Polskich Sił                                                                                                                 Zbrojnych w latach 1944–1945. 

 

Nie czczę rocznicy Powstania Warszawskiego uważam je bowiem za skrajny, wręcz zbrodniczy przejaw polskiej tzw. patriotycznej głupoty. Jego bilans to ok. 200 tys. zabitych, niepoliczona liczba rannych, ruina ok. 80% substancji miasta oraz brak jakichkolwiek osiągnięć militarnych i politycznych.

Chylę czoła przed poległymi i niewinnie pomordowanymi przez okupanta mieszkańcami Warszawy, których życiem szafowali autorzy tego zbrodniczego aktu polskiej tromtadracji. 

Tych, którzy powstanie wywołali mam za bezmyślnych zbrodniarzy, jego uczestników natomiast – w większości ludzi młodych, a nierzadko wręcz nieletnich – za żądnych zabawy w wojenkę lekkoduchów.

Nie potrafię pojąć zakrawającego na bezmyślny spektakl pomysłu obchodów Rocznicy tego niezwykle tragicznego zdarzenia, przybierających postać głupawych  rekonstrukcji wydarzeń sprzed lat, a nawet pogodnych happeningów w wykonaniu do cna pozbawionej rozsądnej historycznej refleksji młodzieży. Gdybym nie żywił najgłębszego przekonania o bezdennej głupocie wielu członków władz dzisiejszej Polski sądziłbym, że cynicznie kpią sobie z  tej wielkiej tragedii Polaków, której 70 Lecie obchodzimy dzisiaj. 

 

czwartek, 31 lipca 2014

TAKO RZECZE AMERYKAŃSKI PROFESOR

          Muszę przyznać, że w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, którą darzę głębokim sentymentem, na jej trwanie  przypadł  bowiem kawał mego dzieciństwa,  młodość i wiek dojrzały, polski rynek prasowy nie był tak zasobny w dzienniki i wszelkiego rodzaju periodyki, jak dzisiaj. Ubogaciwszy się wszakże ponad miarę, stał się argumentem na rzecz słuszności marksistowskiego prawa przemiany ilości w jakość, tyle, że w pewnym sensie a rebours, ponieważ jest to przeistoczenie w gorsze. I dałoby się jeszcze rozgrzeszyć tę marną metamorfozę, gdyby szło tylko o dzienniki, te bowiem osobliwie  ulegając sile grawitacji z łatwością sięgają poziomu sutereny, lecz na potęgę marnieć zaczynają periodyki, że wspomnę tylko o żałosnym losie zgonionego za sensacją tygodnika WPROST.                    

          Nie jest to jednak samo dno. Wstąpiłem ostatnio do kiosku, a tam z zasłanej gazetami lady kłuł wzrok wypisany wielką czcionką tytuł prasowego materiału: GDYBY SIĘ POWIESIŁO  JARUZELSKIEGO, URBANA… Nawoływanie do szubienicznego rozrachunku było tak zaskakujące, że dopiero po chwili spostrzegłem, że czynił to tygodnik GAZETA WARSZAWSKA – pisemko o nabożnej proweniencji, o której świadczyło motto: Nie obchodzą nas partie lub te czy owe programy. My chcemy Polski suwerennej, Polski chrześcijańskiej, Polski – polskiej. Narodowo-nabożna supozycja zawarta w tym zdaniu sprawiła, że zdecydowałem się poznać metodę godzenia chrześcijańskiej religii ze stryczkiem i nabyłem nr 30(371) tygodnika z datą 25 – 31 lipca.

          Poszedłem do parku w cień drzew, i siadłszy na ławeczce u brzegu niewielkiego stawu,  rozłożyłem papierowy nabytek. Okazało się, że szokujący tytuł odnosił się do wywiadu z Markiem Janem Chodakiewiczem, który, jak zapowiedziano we wstępie, miał mówić o niewolniczej  mentalności, o tym dlaczego po 25 latach przemian nie mamy demokracji i dlaczego żyjemy złudzeniem, że obaliliśmy komunizm. To wszystko, wraz z szubieniczną wizją wydobyła z trzewi umysłowości tego człowieka żurnalistka  Gazety – Magdalena Mądrzak.

[caption id="attachment_1268" align="aligncenter" width="200"]Amerykański profesor z polskim korzeniem opatrzony znakiem wiarygodności Amerykański profesor z polskim korzeniem opatrzony znakiem wiarygodności[/caption]

          Marek Jan Chodakiewicz, to amerykański profesor historii, który urodził się w 1962 r. w Warszawie, tu także, w czasach PRL zdobył świadectwo dojrzałości. Po emigracji do USA, w San Francisco State University w 1988 r. uzyskał licencjat, w trzy lata później, w nowojorskim Columbia University został magistrem i tamże w 2001 roku doktoryzował się. Według Wikipedii od 2003 jest profesorem historii w Instytucie Polityki Międzynarodowej  w Waszyngtonie. W kwietniu 2005 został przez prezydenta Busha powołany do amerykańskiej Rady Pamięci Holokaustu. Od 2008 jest kierownikiem Katedry Studiów Polskich im. Tadeusza Kościuszki (The Kosciuszko Chair of Polish Studies).

          Jak miałem okazję się zorientować tematem wiodącym w rozlicznych zainteresowaniach tego amerykańskiego profesora jest problematyka męczeństwa ludności żydowskiej w Polsce w czasie hitlerowskiej okupacji, co oznacza, że ma on zapewne rozliczne kontakty ze świeckimi i starozakonnymi wyznawcami judaizmu, którzy, jak wiadomo, znają się na wszystkim. Te kontakty musiały się okazać zakaźne i Chodakiewicz, choć nie zdobył pełnej wiedzy o całym świecie (któż ją ma ?!), jest jednak przekonany, że o Polsce wie wszystko. W całej rozciągłości potwierdza to przeprowadzony z nim dla GAZETY WARSZAWSKIEJ wywiad.                    

          W pierwszych jego słowach daje sygnał swych nastawień  zalecając zastępowanie przymiotnika  „radziecki” przez „sowiecki”, nie  bacząc, że ten pierwszy jest polski jak najbardziej, drugi natomiast etymologicznie wywodzi się z języka obcego, nie mówiąc o pejoratywności jego wydźwięku. Już choćby ten szczegół zdawał się świadczyć jak potoczy się konwersacja. Mówił  więc później osobnik zwany profesorem, że nie mamy w Polsce niepodległości, lecz wciąż trwającą transformację ustrojową (…) Niepodległość oznacza [bowiem] zerwanie z niewolą, a jeżeli mamy system, państwo i społeczeństwo, w którym istnieje przede wszystkim kontynuacja przeszłości, trudno mówić o nowej wartości 

          Po przeczytaniu tego fragmentu można było gazetę odłożyć w miejsce jej godne, lecz nie ten mamy czas, ucywilizowaliśmy się niebywale i papier toaletowy dostępny jest za grosze. Czytałem więc dalej.                  

          W kolejnym fragmencie zwany profesorem Marek Jan Chodakiewicz dał dowód głębi swej wiedzy z marksizmem włącznie i posłużył się metodą materializmu dialektycznego: Orwell powiedział, że proletariusze się nie zbuntują, dopóki nie staną się samouświadomieni, a nie uświadomią się, dopóki się nie zbuntują. I to był pierwszy krok do sformułowania jego szubienicznej tezy, wciąż jednak naznaczony marksistowskim stygmatem:  Jest coś takiego, jak emancypacja niewolników przez przemoc. To znaczy, jak by się powiesiło Jaruzelskiego i Urbana... Powinni być zabici jak Ceausescu ? Nie, pani by chciała, żeby służby specjalne wykonały za panią wszystko? Wtedy niewolnicy się nie wyemancypują, tylko zostają bydłem, które się przygląda. Czyn gwałtowny powoduje emancypację. Jak się nie chciało wieszać czołowych komunistów, to przynajmniej można było zburzyć Pałac im. Stalina (tzw. „kultury") w Warszawie. Kilkaset tysięcy ludzi zabiera się do rozpieprzania tego postsowieckiego molocha, symbolu zniewolenia. Taki spektakularny czyn przyćmiłby upadek muru berlińskiego. To naturalnie jeszcze można zrobić. To jest wręcz konieczne do emancypacji Polaków.

Czyżby przesadził w dzikości?

                                             Czyżby przesadził w dzikości ?

          W ten oto sposób Polak został oświecony za pomocą tezy noszącej najwyraźniej piętno materializmu dialektycznego w odniesieniu do jego historii. Mylne to jednak tropy. W tym samym fragmencie amerykański profesor z polską skazą na rozumie daje jednak wyraz swym skłonnościom idealistycznym.                    

          - Pani wie, kim pani jest ? – pyta prowadzącą z nim wywiad dziennikarkę.                         Wydaje mi się, że wiem – odpowiada żurnalistka.          


          Lecz  tak się jej tylko wydaje, musi zatem  importowany z samej Ameryki  profesor  jej to objaśnić:                    

          - Człowiek jest tym, czym go stworzono i z czego go stworzono – uzmysławia tajniki ludzkiej genezy, z materialistycznego przechodząc na idealistyczny grunt i między wierszami zaprzeczając pochodzeniu człowieka od małpy.                    

          Na zakończenie tego wątku Marek Jan Chodakiewicz, zwany profesorem, listę skazanych na powieszenie uzupełnia o osobę  ministra Czesława Kiszczaka, ponownie wydając wyrok na warszawski Pałac Kultury i Nauki:                    

           - A jeżeli chodzi o powieszenie dwóch, to byłoby powieszenie symboliczne. Nie mówię by mordować kobiety komunistów i ich dzieci – symboliczne – bo odgraniczono by dobro od zła i pokazano, że jest kara. Trzeba było koniecznie zburzyć Pałac im. Stalina w Warszawie, jak mówiłem.                      

          - Czyli Jaruzelski z Kiszczakiem powinni wisieć? – z uporem wraca do szubienicznego wątku dziennikarka                      

          - Albo Jaruzelski i Urban, albo rzeczywiście we trzech z Kiszczakiem – pada odpowiedź.                    

          Nie ma sensu przytaczanie dalszych fragmentów wypowiedzi Chodakiewicza. Jako motto tej niechęci zacytuję ostatnie zdania prowadzonego z nim interview:                     

          - O to właśnie Pana chciałam za­pytać. Obaliliśmy komunizm.., - rozpoczyna myśl dziennikarka.            

          - Wydaje się wam, że go obaliliście – przerywa jej rozmówca.                      

          I to byłoby na tyle, bo o czym tu jeszcze gadać?                                                                    

               *          *          *                    

          Rząd Donalda Tuska uprawia idiotyczną politykę zagraniczną głównie w obszarze stosunków  Polski z Rosją. Jeśli w wyniku przyszłorocznych wyborów dojdzie do władzy PiS, potrząsanie przez Polaków szabelką nasili się zapewne, jest bowiem Jarosław Kaczyński wychowany patriotycznie, a współczesnemu polskiemu patriocie uczucie żywione dla Ojczyzny objawia się głównie na trzech polach:

- zidiociałego antykomunizmu,

- równie mądrej rusofobii

- oraz klepaniu pacierzy do Chrystusa, obwołanego królem Polski i Jego Matki Maryi Zawsze Dziewicy, dodanej Mu do towarzystwa w charakterze królowej.                    

          Udzielająca ochoczo swych łamów amerykańskiemu profesorowi z polskim korzeniem GAZETA WARSZAWSKA, nie kryje swych proPiSowskich sentymentów. Wymienił on w wywiadzie tylko trzech kandydatów do stryczka. Z grzesznej próżności przez myśl mi przeszło, że i moje nazwisko znajdę na liście wyróżnionych. Niestety ! Jeśli jednak jeszcze pożyję i objęcia władzy przez PiS dożyję, niewykluczone, że znajdę się w zaszczytnym gronie wybrańców Marka Jana Chodakiewicza zwanego profesorem.  

wtorek, 22 lipca 2014

O III RP Z OKAZJI PAŃSTWOWEGO ŚWIĘTA PRL

Urodziłem się w styczniu 1938 r., II-ej RP zatem nie pamiętam. Upłynął niespełna rok i 8 miesięcy od mego przyjścia na świat, gdy wybuchła wojna i wszelkie ślady po ówczesnej Polsce zatarła. Jej obraz pozostał we wspomnieniu żyjących w tamtym czasie ludzi dorosłych, a najsilniej i najbarwniej zapewne u tych, których najlepsze lata młodości przypadły na  międzywojenne 20-sto lecie.

Podobno brutalna i bezwzględna  propaganda, która opanowała polskie życie publiczne w I połowie lat 50. ubiegłego wieku, suchej nitki nie zostawiała na międzywojniu, lecz skutek tego był tylko taki, że ci co przeżyli w nim najlepsze swe lata oraz beneficjenci tamtego systemu, dyskretnie milczeli, a wyraziście krytyczne oceny formułowali bądź członkowie warstw w II RP dotkliwie pokrzywdzonych, bądź oficjalna propaganda. Wypisz, wymaluj - jak dzisiaj.

Nie uczestniczyłem w tych procesach, bo najpierw czas zajmowały mi rozmaite  szczenięce zabawy na podwórku cudem ocalałego domu, w którym zamieszkaliśmy po wojnie i w sąsiadujących z nim ruinach niemal do cna zniszczonego miasta. Pod wpływem  przymusu stosowanego przez ojca i matkę, absorbowała mnie także podstawówka, później, już bez zagrożeń rózgą i pasem, szkoła średnia oraz namiastka pierwszej miłości, a wkrótce, w klasie maturalnej, eksplozja tej drugiej, która przeżyciem i siłą doznań uczyniła z niej pierwszą, jedyną i niepowtarzalną; żadna inna nie miała jej dorównać. Jak bezpański pies, porzucony po dwóch czy trzech latach przez te pierwsze me ukochanie, cierpiałem bezprzykładnie, i boleść odbierała wszelki rozsądek, aż przywróciło go powołanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej, które przyobiecał mi ojciec oraz jego dobry znajomy - szef Studium Wojskowego w warszawskim uniwersytecie, w przypadku, gdybym, zlekceważywszy swe obowiązki,  poniechał nauki… I słowa dotrzymali. Wojsko działało wtedy na młodych ludzi otrzeźwiająco, a także hartowało ich dusze i ciała.

A później pierwsza praca, jak się okazało jedna i jedyna, aż do skasowania instytucji, która mi ją zapewniła. W międzyczasie ożenek, narodziny syna, dokończenie studiów i rozstanie z Warszawą, której opuszczenia sobie nie wyobrażałem, by później jednak, po służbowym przeniesieniu, przez 20 lat pełnią uczuć zdradzać ją z Olsztynem.

Ufff ! Tyle tego na niespełna półwiecze. I aż tyle ! Ludzi, rzeczy i spraw czyniących ten czas najwspanialszym okresem mego życia. Czy rzeczywiście był najlepszy ? Gdy wracam wspomnieniem w przeszłość, jest jedynym i niepowtarzalnym. Lepszego już nie będzie !

Tak się złożyło, że ten mój najlepiej wspominany czas przypadł na lata PRL. Bywało szaleńczo i żałośnie, mądrze i kompletnie głupawo, pod niebo wzniośle i marnym robakiem pełzająco. Lecz temu mojemu wielowymiarowemu czasowi rozmaite najmimordy spod znaków wszelkich instytucji zajmujących się propagandą oraz tzw. rozliczeniami przeszłości, chcą nadać jeden groźnie brzmiący ton oraz jedną barwę szarości z domieszką czerni.

Nie ma w mej przeszłości, której najistotniejsze fragmenty wspomniałem, nic osobliwego, co zawdzięczałem zatrudniającej mnie przez blisko 30 lat instytucji czyli Służbie Bezpieczeństwa PRL. Nie spotkałem, więc nie korzystałem z tzw. sklepów za żółtymi firankami. Służbowo raz tylko wyjechałem za granicę – konkretnie do Moskwy. Nie rozbijałem się luksusowymi limuzynami, bo fiata uno kupiłem sobie dopiero po przejściu do Olsztyna i więcej „limuzyn” nie miałem. Nie nadużywałem zajmowanych stanowisk i rozmaitych możliwości, które stwarzała praca w tzw. służbach specjalnych. Takich jak ja – ludzi zatrudnionych w nich, którzy nie odnosili i nie odnieśli z tego tytułu żadnych szczególnych korzyści, była większość.

Owszem, zdarzały się wyjątki, a kiedy i gdzie się nie zdarzają? Bywały przypadki, gdy nadużywano władzy i przekraczano jej uprawnienia, lecz dzisiejsza władza korzysta z komfortowej sytuacji istnienia groteskowej wręcz opozycji i społecznego spokoju, które to luksusy zapewnia brak tak silnego ośrodka organizacji oporu, jakim była „Solidarność”. Nie dlatego go nie ma, że Polakom powodzi się nad wyraz dobrze, lecz dlatego, że liczne społeczne warstwy niezadowolone z materialnego położenia, nie potrafią stworzyć swej reprezentacji. Nie ma też, jak w latach 80., zagranicznych ośrodków wspierających organizację buntu. A ponad to,  co najmniej dwa miliony ludzi młodych, dynamicznych, którzy zapewne podjęliby zdecydowane i nawet drastyczne działania broniące ich interesów, opuściło kraj.

Nie najlepszy mamy dzisiaj dzień na dokonywanie szczegółowych rozrachunków z czasem minionym. Jestem jednak za tym, by je prowadzić, lecz zarówno w odniesieniu do przeszłości, jak również do teraźniejszości. I nie po to, by obrazy tych czasów zaczerniać, lecz po to, by służyły mądrej analizie aktualnej sytuacji oraz pozwalały na formułowanie sensownych wniosków. Toteż państwo polskie może zaoszczędzić i przeznaczyć na  bardziej wymagające tego cele spore pieniądze, likwidując zajmujące się podłą propagandą instytucje rozliczeniowo-śledcze w rodzaju IPN. W normalnym państwie od tego rodzaju porachunków z jednostkami jest prawo oraz instytucje ścigania i wymiaru sprawiedliwości. Gdy odchodzi się od tej zasady, powstają groteskowe pomysły nadrzędności prawa naturalnego nad stanowionym, a przywódcami rodzących się na tym tle ruchów społecznych staja się bohaterowie in spe, w rodzaju Bogdana Chazana.

Kwiaty

Jestem pewien, że dla wielu mych Szanownych Czytelników 22 lipca jest także podnietą do wspomnień i wielorakich refleksji. Przytoczyłem swoje, sądzę bowiem, że nie zabraknie poszukujących korzeni wyjątkowości tej daty w rynsztoku i błocie przeszłości. Najwyższy czas, by zdecydowanie przeciwstawiać się tego rodzaju intelektualnym karykaturom.

Ponad wszystko, jest jednak dzisiejszy dzień  sposobną okazją do tego, by ludziom rozsądnym i godnie traktującym swą przeszłość złożyć najlepsze życzenia wszelkiej pomyślności, a całemu polskiemu społeczeństwu, by rozsądnie myślało o rzeczywistości, a nie według norm dyktowanych przez żałosnych nierzadko przywódców partii i partyjek, mieniących się politycznymi.

piątek, 18 lipca 2014

JAKA MAĆ, TAKA NAĆ

Gdy w 1981 r, wprowadzony został  stan wojenny, w różnych ośrodkach internowano wierchuszkę "Solidarności" i pomniejszy jej aktyw. Ileż się później naczytałem o cierpieniach doznawanych przez ludzi z tych kręgów z ręki "komuny"w miejscach odosobnienia. Wałęsa wraz z rodziną cierpiał  na zesłaniu w „tiurmie” w Arłamowie (obecnie woj. Podkarpackie), a konkretnie w wybudowanym tam w latach 70. ub. wieku ośrodku wypoczynkowym Urzędu Rady Ministrów PRL.

Walesa

Arłamów. Rozkosze z  młodziutką blondyneczką 


Były wódz „Solidarności” musi mieć spore  skłonności masochistyczne, bo tak polubił miejsce swej kaźni, że najgorętsze dni lata spędza na Florydzie w USA albo w Arłamowie właśnie. Będąc tam ostatnio obfotografował się obficie z rozmaitymi ludźmi płci obojga i ulegając  towarzyszącej mu stale potrzebie błyszczenia, obdarował tymi słit fociami media, z których mniej wybredne zaprezentowały je szerszej publiczności.

Wałęsa i powstała w sierpniu 1980 r. „Solidrność” to nihil novi sub sole. Tego rodzaju masowe ruchy miały zwykle przywódcę, który stawał się z czasem ich twarzą i symbolem, a od czasu, gdy świat jął się dzielić na dwa nieprzyjazne sobie obozy, był jednym z instrumentów wpływu różnych ideowych ośrodków, nierzadko zagranicznych. Nie trzeba grzebać się w bardzo odległej przeszłości i wystarczy wspomnieć bodajby przedfrankistowską Hiszpanię.

Takie jak  „Solidarność” społeczne ruchy, składają się, z grubsza rzecz biorąc, z trzech grup ich uczestników: 

1. upatrujących w nich instrumentu ewolucyjnej korekty istniejącej w państwie rzeczywistości (np. w „S” początkowo głoszone było hasło: „socjalizm tak, wypaczenia nie”);

2. zdecydowanych przeciwników panującego w państwie systemu, starających się nadać ruchowi charakter narzędzia radykalnej jego przemiany, a nawet likwidacji;

3. najliczniejszego tłumu czy też tłuszczy oscylującej pomiędzy jednym i drugim krańcem, opowiadającej się za tym kto atrakcyjniej, bardziej teatralnie przedstawia swe stanowisko w bulwersujących społeczność kwestiach, bądź więcej obiecuje, bez względu na realną możliwość realizacji obietnic.

Wałęsa i turystki na basenie w Arłamowie 2014

Arłamów. Starsze też są niekiepskie


W „Solidarności” zwyciężyli zwolennicy drugiej opcji, a wsparcia udzielali im nawet ci z pierwszej, bo we wzbudzonym w kraju bałaganie, nierzadko najrozsądniejsi ludzie tracili orientację. Ogromną rolę odegrały czynniki zewnętrzne.

16 października 1978 r. w wyniku różnych sugestii i nacisków, dopiero w ósmym głosowaniu watykańskie konklawe obwołało Karola Wojtyłę papieżem. Już podczas pierwszej tzw. pielgrzymki do Polski wypowiedział on aktorsko egzaltowane słowa, których nieskrywanym celem było poruszenie szerokich rzesz polskich katolików, i tak oszołomionych wyborem Polaka papieżem:Wołam, ja, syn polskiej ziemi, a zarazem ja, Jan Paweł II, papież. Wołam z całej głębi tego Tysiąclecia, wołam w przeddzień Święta Zesłania, wołam wraz z wami wszystkimi: Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi! 

Dzisiaj już nikt rozsądny nie ma wątpliwości, że głoszone przez niego poglądy walnie przyczyniły się do powodzenia rewolty w europejskich państwach bloku wschodniego, nazwanej później transformacją ustrojową.

Innym, bardziej już brutalnym akceleratorem zmian były działania Zachodu – głównie Stanów Zjednoczonych, kierowane przez agencję wywiadu CIA. Tak na ten temat pisze znany amerykański publicysta Peter Schweizer w książce „Victory czyli zwycięstwo; tajna historia lat 80; CIA i „Solidarność”:„Solidarność” uczyniła odważny gest, popierający ruchy opozycyjne w całym bloku sowieckim. Przeprowadzono konsultacje pomiędzy przywódcami opozycji obydwu krajów (Polski i Czechosłowacji – przyp. W.P.) w odludnych miejscach, w lasach przy czesko-polskiej granicy. […] Bill (Casey - szef CIA - przyp.W.P.) chciał wiedzieć, co możemy zrobić, żeby popierać ruchy opozycyjne w całym regionie i skłonić je do współpracy między sobą. […] Jeśli jednak można było brać za przykład Polskę, to pomoc zewnętrzna miała niesłychaną wagę. „Solidarność” otrzymywała około 500 000 dolarów rocznie z prywatnych dotacji zagranicznych, oprócz funduszy Agencji.

Wałęsa i Robert De Niro

Wałęsa z mającym go  grać Robertem De Niro w czasie negocjacji w Anglii, na których   przywódca "Solidarności" zarobił milion zielonych...


Polskie media nieustannie gonią za sensacją. W gonitwie tej uzyskano wspomniane fotki z Arłamowa, bo Wałęsa dla rozgłosu fotografuje się z kim popadnie. Lecz to nie on tworzył swą medialną legendę. Czynili to politycy, publicyści oraz dziennikarze polscy i zagraniczni. Nierzadko wbrew swym przekonaniom i ze świadomością zakłamywania prawdy. Znakomity przykład naruszenia elementarnych norm etyki dziennikarskiej dała przed laty jedna z najbardziej znanych dziennikarek XX wieku, znakomicie wyspecjalizowana w przeprowadzaniu wywiadów z wybitnymi osobistościami, Oriana Fallaci. Do Polski przyjechała w marcu 1981 r. by rozmawiać z Wałęsą. Tak po latach pisze o tym zdarzeniu dla Wirtualnej Polski młodziutka dziennikarka Joanna Stanisławska:Ten wywiad przeszedł do historii. Jednak zarówno przeprowadzająca go dziennikarka, jak i jej rozmówca żałowali, że do niego doszło. Ona nazywała go próżnym, pretensjonalnym, pewnym siebie ignorantem, on ją - namolną kobietą. Kulisy słynnej rozmowy Lecha Wałęsy z Orianą Fallaci odkrywa po latach felietonista "Polityki" Daniel Passent w swojej najnowszej książce "Passa".(…) Passent zdradza, że włoska dziennikarka, choć była całkowicie po stronie "Solidarności", samym Wałęsą nie była zachwycona. Żeby nie zaszkodzić Wałęsie i nie przyłączyć się do nagonki na przewodniczącego "Solidarności", w swoim wywiadzie nie wspomniała o tym jednak ani słowem. "Wałęsa nie podobał mi się jako człowiek, ale stałam - podobnie jak wielu innych - wobec ogromnego dylematu: albo przysłużyć się Rosjanom i napisać, że Wałęsa nie jest OK, albo pomóc walce o odzyskanie demokracji i napisać, że Wałęsa jest w porządku. Wybrałam to drugie wyjście i nie miałam racji" - mówiła po latach swojemu przyjacielowi Fallaci. 

Był to jedyny raz, kiedy odstąpiła od swojej zasady, żeby pisać wszystko, jak było - samą prawdę. "On był wtedy taki pewny swego, taki nadęty, że powiedział mi:  "Zobaczy pani, że ja zostanę prezydentem". Co on wygaduje? - pomyślałam i nigdy nie włączyłam tego do wywiadu, bo to miał być dobry, antykomunistyczny, antyrosyjski wywiad. Nazajutrz, kiedy znów z nim rozmawiałam, powiedziałam: "Słuchaj, Lechu, wczoraj powiedziałeś coś, co mam nagrane, ale wolałabym to pominąć, bo wygląda śmiesznie i pretensjonalnie."  "Jakie śmiesznie? Jakie pretensjonalne? Masz napisać, co ci mówię: że będę prezydentem!" - uniósł się.

Nie twierdzę, że PRL była wzorowym państwem, w takim przekonaniu byłoby bowiem tyle samo prawdy, co w publikowanych przez Orianę Fallaci opiniach o „Solidarności i Lechu Wałęsie. Jeśli dzisiejsza, najpodlejsza z podłych IPN-owska propaganda zarzuca tzw. komunistom, że w wyniku II wojny światowej zamienili hitlerowską okupację Polski na okupację sowiecką, to za nic mam naukowe kwalifikacje zatrudnionych tam za spore pieniądze historyków. Historia PRL od śmierci Stalina w marcu 1953 r., a zwłaszcza od połowy lat 50., to proces ciągłego i cierpliwego poszerzania sfery naszej państwowej suwerenności. Piszę to z całym przekonaniem, a przeciwników tego poglądu namawiam do przeanalizowania polityki władz III RP, która w sferze wewnętrznej polega na nieustannym podporządkowywaniu się dyrektywom Unii Europejskiej, w zagranicznej natomiast na umacnianiu przyjętej na siebie roli głównego reprezentanta interesów Stanów Zjednoczonych w Europie, zwłaszcza wobec Rosji.

Wałęsa

 ... i co z filmu wyszło.


Polska polityka od zarania istnienia III RP oparta jest na oszustwie. Polacy nic nie wiedzieli o planowanej dla nich przyszłości i pewnego poranka po wyborach 1989 r. obudzili się w zafundowanej im przez b. wicepremiera Balcerowicza kapitalistycznej rzeczywistości. Nie ma od niej odwrotu, niezwykle też żmudny i czasochłonny jest proces cywilizowania polskiego kapitalizmu, poprzez ujawnianie afer i oszustw ludzi podle korzystających z jego dobrodziejstw.

W Wirtualnej Polsce znalazłem wczoraj kolejną, nieznaną mi, sensacyjną informację o b. przywódcy „Solidarności” i pierwszym prezydencie III RP Lechu Wałęsie.

Producenci [wytwórni Warner Brothers – przyp.W.P.] czując, że nad Bałtykiem rozgrywa się właśnie historia, udają się do Wielkiej Brytanii, gdzie w gościnie u Margaret Thatcher przebywa Wałęsa, i próbują ugrać kontrakt na sfilmowanie biografii centralnej postaci tych wydarzeń. Układ jest prosty: lider Solidarności musi spędzić kilka dni ze scenarzystami, ubogacić skrypt anegdotkami a potem pojawić się na uroczystej premierze.

Jak się okazało Wałęsa pieniądze otrzymał, filmu nie nakręcono, a dodatkową sensacją jest to, że skarb państwa nie wzbogacił się żadną kwotą podatku od gigantycznej darowizny.

Szczerze mówiąc nie wiem czy to Wałęsa uczynił  „Solidarność” organizacją oszustów, czy było odwrotnie. Gdy w końcu lat 80., będąc z-cą szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Olsztynie, rozmawiałem z kpt. Edwardem Graczykiem, który w 1971 r, dokonał sławetnego pozyskania Wałęsy do pełnienia roli tajnego współpracownika SB, funkcjonariusz ów wyrażał się o nim w zasadzie pozytywnie, jako o człowieku prymitywnym wprawdzie, lecz uczciwym.

Pamiętając z czasu młodości i studiów, dość popularne wówczas dziełko Jerzego Plechanowa „O roli jednostki w historii”., także nie posądzam jednostki o nazwisku Wałęsa aż o taki wpływ na dziesięciomilionową rzeszę solidaruchów, choć zarazem ja osobiście z obwoływaniem wodza "Solidarności" człowiekiem uczciwym, bym nie przesadzał. Najprawdopodobniej jest tak, jak w starym porzekadle: wart Pac pałaca, a pałac Paca.